Wtorek
2025-12-16
2:32 PM
Formularz logowania
Wyszukiwanie
Kalendarz
«  Październik 2014  »
Pn Wt Śr Czw Pt Sob Nie
  12345
6789101112
13141516171819
20212223242526
2728293031
Archiwum wpisów
Mini-czat
Przyjaciele witryny
  • Załóż darmową stronę
  • Internetowy pulpit
  • Darmowe gry online
  • Szkolenia wideo
  • Wszystkie znaczniki HTML
  • Zestawy przeglądarek
  • Statystyki

    Ogółem online: 1
    Gości: 1
    Użytkowników: 0

    Ciekawa Ferajna

    Blog

    Główna » 2014 » Październik » 10 » Wieczny wędrowiec - część trzecia
    0:01 AM
    Wieczny wędrowiec - część trzecia

    WITAM

     

    Moi staruszkowie w zasadzie nie czytali i ten księgozbiór to nie była ich własność. Poprzedni właściciel (nawet dwóch) pozostawił po prostu te pudła na strychu nie interesując się więcej ich losem - ja mam dużą część z tej kolekcji, gdyż nie pozwoliłem by przepadło.
    Najpiękniejsze były letnie poranki na mojej ulicy, gdy w dni targowe (mieszkaliśmy na wprost rynku) przybywali kupcy, rolnicy i gawiedź proletariacka.
    Nagle miasto się ożywiało, jak z letargu, budził mnie tętent i rżenie koni, a niekiedy łomot traktora zwanego potocznie Bombajem - to był dopiero potwór - gdy odpalił, to drżały szyby w oknach i dzwoniły żyrandole.
    W jednej chwili rynek stawał się gwarny i kolorowy, i lubiliśmy się tam szwendać całymi godzinami. 
    Kwitł handelek i każdy starał się być uprzejmy, aczkolwiek zdarzały się też bójki, gdy jakiś krewki jegomość nie wytrzymywał ciśnienia, że próbują mu wcisnąć chorego, starego konia - prościej mówiąc szkapę, albo gdy amator cudzych jabłek podkradał to i owo.
    Dla nas to był istny raj, gdyż za drobną pomoc można było zarobić złotówkę, tudzież przynieść do domu siatkę gruszek. Bywały też okazje specjalne, kiedy zatroskany rolnik pozwalał nam się golnąć na swoim rowerze, jeśli będziemy mu pilnować tego dobytku do końca targów. To była dopiero frajda 
    Ja wybierałem damki (ze względu na niski wzrost i brak możliwości regulacji siodełka), jednak wkrótce obtrzaskałem się również z ramą.
    Największe zawsze zdziwienie budziła w nas kobitka, która spacerowała z butelką po wódce i darła się na całą okolice...pijawki, pijawki...
    Nie mogliśmy zrozumieć, kto miałby jeść to ohydztwo przypominające tłuste glisty 
    Dzisiaj już nie ma takich targowisk i tego niepowtarzalnego klimatu....ech.
    Druga rzecz, która na zawsze wrosła w moje życie, to Wisła. Moja rodzicielka, niemal jak matka i moja nieustająca miłość do tej rzeki.
    To w niej topiłem smutki i łzy, z nią dzieliłem radościami. Nieraz latałem kilka razy dziennie na przystań wypatrywać, czy nie widać gdzieś na horyzoncie statku ojca - nie pamiętałem już nawet tego ile razy nas upokorzył (mamę i mnie) i czekałem na niego, kochając swym bezrozumnym sercem.
    I to wszystko, co teraz do Was piszę, nagle utraciłem, kiedy wywieźli mnie do Inowrocławia. Jak ja nienawidziłem początkowo tego miasta.
    Zbudowano je na moje nieszczęście i niczym mur odgradzało mnie od domu i Wisły, od wszystkiego co znałem i tęskniłem.
    Zamknąłem się szczelnie w sobie i przestałem uczyć (tzn. umiałem, ale milczałem) i nawet pod groźbą dwójek, czy lania, ciągle milczałem.
    Gdzieś tam w mojej głowie powstał pomysł, że jak będę milczał, to wrócę szybko do domu...i nie pomagali renomowani psychologowie.
    A że dziwnym przypadkiem bogowie zawsze mi sprzyjali w najtrudniejszych chwilach, więc trafiłem na panią Ule, naszą wychowawczynię w bidulcu.
    Otóż zawzięła się i postanowiła przerwać moją zmowę milczenia.
    Mieszkała kilka kroków od domu dziecka i zabrała mnie do siebie na dwa tygodnie. Zachowywała się, jak matka (była samotna), karmiła mnie, czytała, uczyła, bawiła, kąpała i spałem w jej łóżku, w jej ramionach przytulony do jej piersi...i nagle odzyskałem mowę.
    Pierwsze co wydukałem, któregoś ranka przy śniadaniu, to było szczere wyznanie miłości w stylu: "kocham panią, pani Ulu" - kobieta wypuściła filiżankę i oboje się rozpłakaliśmy.
    Miałem wtedy dziewięć latek i po tej terapii byłem już gotów na powrót do domu dziecka...i zawsze waliło mi serce na jej widok, gdy miała akurat dyżur w bidulcu.
    Wreszcie zacząłem przynosić piątki w dzienniczku i zaprzyjaźniłem ze starszym od siebie kolegą, Grzegorzem. Gość był silny, jak tur i znał każdy kąt w tym mieście, ponieważ tutaj się urodził. Trafił do bidulca razem ze swoją siostrą, gdyż matka ćpała, a ojczym pił.
    Jego siostra była jędzą, jakich mało, ale o niej kilka słów napiszę później, gdyż stała się bezpośrednim powodem, że kilku chłopców z naszej paczki szybko wydalono wkrótce i przeniesiono do innego domu dziecka...etc. (mnie również)
    Ktoś powie, po co ta spowiedź?, lub że to taki rodzaj ekshibicjonizmu duchowego, że stawiam w złym świetle swoją rodzinkę...itd.
    Może tak, może nie. Piszę to wszystko, byście lepiej zrozumieli moje przyszłe decyzje i jak stawałem się "Wiecznym wędrowcem" i abyście pamiętali, że trzeba zawsze walczyć o swoje dziecko, gdyż ono kocha swoich rodziców, bez względu na wszystko, na to jacy oni są...

    Pozdrawiam i ciąg dalszy nastąpi...

    OSKAR.

     

    Wyświetleń: 481 | Dodał: Oskar | Tagi: dni targowe, letnie poranki, gawiedź proletariacka, domu dziecka | Rating: 0.0/0
    Liczba wszystkich komentarzy: 0
    avatar