WITAM
To jedziemy dalej...na czym to ja skończyłem?
Aaaa...wylali mnie ze szkoły górniczej (właściwie nawet jej nie zacząłem) i tylko raz się załapałem, że zwieźli nas na taki ćwiczebny chodnik w kopalni, abyśmy sobie pozwiedzali i zobaczyli o czym będziemy tu się uczyć, i jak będzie w przyszłości wyglądać nasza praca...wrażenie było, a jakże.
W Orłowie, a szczególnie w szkole ponabijali się ze mnie, że skoro mnie odrzucili w Bytomiu, to pewnie mniej węgla w tym roku będzie w kraju, a Gierek nie domknie pięciolatki, gdy zabraknie takiego zucha i przodownika pracy...ale co mi tam.
Puściłem te gadki kantem, bo czym byłoby życie bez poczucia humoru?...tragedią.
Szaruwa ciągnęła się niemiłosiernie. Nie potrafiłem się odnaleźć na powrót w tym Orłowie i przy życiu trzymała mnie jedynie myśl, że wkrótce za parę miesięcy wyjdę na wolność, że nikt nie będzie mi robił apeli, sprawdzał, napominał, że zawsze założę swoje buty i nikt nie będzie buszował w mojej szafce.
A propos tych butów...kurcze, głęboka zima i mróz, że drzewa pękają i zaspy po pas, a ja rano zamarudziłem w toalecie, bo mnie coś zemdliło.
Nagle patrzę, że już cisza w całym pałacu i wszyscy od kwadransa w szkole, więc biegiem do szafy i szybko się ubieram, żeby choć na drugą godzinę lekcyjną zdążyć (dobre dwa kilometry dreptania) i nagle się wkarwiłem - nie ma moich butów zimowych i kurtka też inna wisi w szafie, nie moja!!
Co było robić...przecież nie polecę teraz z płaczem na skargę do buca (obecnego dyrektora), więc wrzuciłem na siebie co było i hejta w drogę - czyli jakieś znoszone letnie sandałki i wiatrem podszytą kurteczkę, właściwie pelerynkę.
Jakimś cudem dotarłem, sztywny z zimna i padłem przy drzwiach szkoły. Wnieśli mnie, rozgrzali kocami i gorącym mlekiem, a potem odstawili do bidulca. Miałem tydzień wolny w łóżeczku...haha...laba.
Tak właśnie było w tych domach dziecka, że żadnej intymności i prywatności, wszystko niemal wspólne i każdy brał, jak chciał.
Gdy na czymś ci naprawdę zależało, to musiałeś to sprytnie schować lub dźwigać ze sobą...taki urok tych domów był.
I nadeszło wreszcie moje przeznaczenie.
Bogowie lub moja patronka, planeta Uran postawiła na mojej drodze Grażynkę, moją przyszłą żonę.
Przybyła do naszego bidulca bogini, młodziutka stażystka, jako pani psycholog, pedagog i coś tam jeszcze, bo kończyła też filologię polską i bibliotekarstwo.
Na imię miała Grażyna i była obiektem westchnień wszystkich chłopców, których wezwała do siebie na pogaduszki psychologiczne.
Po prostu chodząca dobroć i nieziemsko urocza, piękna kobieta.
Lubiłem z nią rozmawiać i być w jej towarzystwie do tego stopnia, że nieraz specjalnie podstawiłem komuś nogę i prowokowałem zaczepki, byle tylko znaleźć się u niej na "dywaniku" i wysłuchać pouczeń...etc.
Ale odkryła to szybko (jak przystało na psychologa) i zrobiło mi się wstyd, więc później musiałem każdego z osobna przepraszać.
I tak mijały kolejne dni, a ja wprost nie mogłem się doczekać przyjazdu naszego anioła z Inowrocławia. Wypatrywałem jej na przystanku i odprowadzałem, gdy już wracała do domu.
Wrzuciłem ją nawet na listę marzeń sennych i nocnych polucji...hah
Nigdy bym wtedy, nawet w najśmielszych marzeniach nie pomyślał, że będzie za parę lat moją żoną.
Powiedzcie...czy można się było nie zakochać w tym uroczym pedagogicznym ciałku?

Moje całe przyszłe życie zawisło na tej jednej fotografii...wszystko co później robiłem, tak naprawdę, robiłem poodświadomie dla niej.
cdn.
OSKAR

|