WITAM
Ewa była w hierarchii na najwyższej uprzywilejowanej stopie, wyżej niż grupa starszaków, czyli tzw.
absolwentka.
Razem ta wyjątkowa grupa, nigdy nie przekraczała kilkunastu osób. Pełen luz i swoboda, żadnych obowiązków i regulaminów, apeli itd. - tak, jakby mieszkali we własnym M-1 - Taki status, był marzeniem każdego wychowanka.
Nie rozumiałem dlaczego akurat mnie wybrała, nie znałem jej kompletnie, ani ona mnie, gdyż kiedy dostałem się do Orłowa, to ona już dwa lub trzy lata mieszkała w internacie (prawie inne pokolenie)...ale w końcu rzecz się wyjaśniła.
Ja awansując do grupy starszaków (7/8 klasa podstawówki), dostałem się na salę, tuż przy głównej świetlicy w prawym skrzydle naszego pałacyku. A było to miejsce szczególne dla wszystkich, tak wychowawców, jak wychowanków. Tu była kawka, pogaduszki, telewizor, radio, fortepian, stoliki i ławy pod ścianami, gry i wszelkie zabawy.
Do owej świetlicy, centrum tego domu, wiodły cztery pary drzwi...właśnie z naszej sali starszaków, z hallu, z pokoi absolwentów oraz z tarasu na zewnątrz pałacyku, a więc trudno, abym wcześniej lub później nie wleciał na Ewę, która lubiła przesiadywać w świetlicy, a przeważnie po 22:00, gdy wszyscy mieli gaszone światło i porządku pilnowała tzw. "nocka", by nikt się nie wychylał, tylko ładnie spał.
Każde naruszenie ciszy nocnej, wiązało się z porannym raportem "nocki" do Dyrekcji i apelem, na którym delikwent musiał się publicznie tłumaczyć.
Fakt...że czasem kobiecina zasypiała w fotelu i się wymykaliśmy lub udawało się ją ugłaskać w drobnych sprawach, jak czytanie do północy lub film.
Tak, czy siak...Ewa budzi mnie, którejś nocy i zaprasza na film, potrząsając przy tym browarkiem.
Osłupiałem, bo za taki numer, jakby mnie nocka podkablowała, to froterka przez tydzień w hallu zapewniona...heh
No ale Ewa nawija, że nocka wie wszystko i jest OK - no znacie mnie już trochę...zaraz się wybudziłem i poleciałem biegiem, co by się nie rozmyśliła przypadkiem.
Przegadaliśmy prawie całą noc i pilnie obserwowałem jej wdzięki, gdyż pod szlafroczkiem była nagusia i co rusz coś tam się odsłaniało -dowiedziałem się, że ma swojego chłopaka w "świecie" i są zaręczeni, więc najdalej za miesiąc lub dwa zabierze ją do siebie.
Powiedziała też dlaczego mnie lubi i będzie dla mnie żółtodzioba, taką dobrą samarytanką.
Otóż rok wcześniej miałem na sali (jeszcze średniaków) takiego anemicznego Adasia, bladego, jak ściana, prawie niemowę, bo bał się własnego cienia. Chłopak albo non-stop płakał, albo chował po kątach.
W nocy, po zgaszeniu światła, majaczył i rzucał na łóżku, by w końcu przeleźć do mojego (przeważnie czytałem do późna i jako jedyny nie spałem) i wtedy zasypiał.
Było mi niezręcznie, gdyż rano komentowano złośliwie, że Adaś się chyba zakochał we mnie, kiedy bierzemy ślub...i takie tam, ale w końcu to olałem.
Widziałem, że chłopak jest poważnie poturbowany - wkrótce i tak zabrali go do szpitala, bo był przewlekle chory...jakiś rodzaj anemii.
No i ten Adaś, się okazało jest bratem rodzonym Ewy (jednej matki, lecz innego ojca) i pokazał jej palcem w szpitalu na mnie, że mnie pozdrawia...itp.
Tak oto Ewa umyśliła sobie się odwdzięczyć i zaprzyjaźnić ze mną, choć takich typków, jak ja , mogła mieć na pęczki każdego dnia.
Postawiła jeden ciężki warunek...mam się w niej nie zakochiwać - tylko przyjaźń.
Trudne to dla mnie nastolatka było wtedy zrozumieć, takie ograniczenie uczuć, ale zgodziłem się.
EWA

cdn.
OSKAR
|